Peru — czerwiec/lipiec 2000

W KRAINIE INKÓW

Wyjazd w góry Cordillera Blanca i Cordillera Volcanica miał miejsce w okresie czerwiec-lipiec 2000 roku.
Zdobyte szczyty: El Misti (5825 npm)
Uczestnicy: Donata Budkiewicz, Artur Domżała, Krzysztof Feluch, Rafał Leszczyński, Piotr Mielus, Zygmunt Rok

Wyjazd w Andy był dla nas naturalną konsekwencją kilku udanych sezonów alpejskich ukoronowanych wejściem na Mont Blanc drogą włoską w lipcu 1999 roku. Spośród wielu grup górskich tworzących długi na 8000 km łańcuch Andów, wybraliśmy ich najpiękniejszą część: masyw Cordillera Blanca. Plan obejmował wejście na najwyższy szczyt Peru, Huascarán Sur (6768 m) i przejście kilku dróg lodowcowych w rzadziej odwiedzanych rejonach masywu. Ostatecznie do Peru pojechało sześć osób: Donata Budkiewicz, Artur Domżała, Krzysztof Feluch, Rafał Leszczyński, Piotr Mielus i Zygmunt Rok.

Lima i aklimatyzaCJA W Huaraz

Po siedemnastu godzinach lotu przez Amsterdam i Arubę wylądowaliśmy w Limie. "Najsuchsza stolica świata" przywitała nas mokrymi ulicami i wilgotną mgłą. Wszystko wokół było smutne i szare: trzypiętrowe domki, stalowe niebo i odgrodzony wysoką skarpą bezkresny Pacyfik. Szybko okazało się, że prędzej zginiemy w Limie, niż w zionących grozą szczelinach Kordyliery. Już przy pierwszej próbie przejścia przez ulicę ledwo uszliśmy z życiem uciekając przed pędzącym prosto na nas autobusem. Peruwiańskim kierowcom na pewno nie brakuje fantazji: ich wspaniałe trzydziestoletnie rumaki rozwijają niesamowite prędkości bez względu na sytuację na drodze. Taki wynalazek jak kierunkowskaz jest powszechnie nieznany. Konsekwencją ułańskiego stylu jazdy są wybite reflektory, oderwane zderzaki i powyginane błotniki. Bardzo trudno jest zauważyć samochód, któremu nic nie brakuje. Sporo emocji dostarcza jazda miejscową taksówką. Kiedy po twardych negocjacjach cenowych usiądziemy na dziurawym fotelu, czeka nas półgodzinny slalom ulicami peruwiańskiej stolicy. Z uwagi na fakt, że wszystkie zbędne pokrętła są zwykle ułamane, podaję instrukcję wychodzenia z limeńskiej taksówki: przez uchylone okno wystawiamy rękę i od zewnątrz staramy się otworzyć drzwi. Nie budzą zdziwienia próby upchania do Daewoo Tico wszystkich członków naszej ekspedycji. Jazda w pełnym składzie wymaga jednak przestrzegania pewnych reguł: dwie osoby kłębiące się na przednim fotelu muszą co jakiś czas wykonywać unik w prawo, aby umożliwić kierowcy zmianę biegu. Za którymś razem doszliśmy już do wprawy w sprytnym układaniu się na tylnej kanapie. Co ciekawe funkcję taksówek pełnią też dwudrzwiowe VW Garbusy! Co warto odwiedzić w Limie? Mogę śmiało polecić kilka miejsc: Plaza Mayor z katedrą i pałacem prezydenckim, kościół San Francisco z interesującymi katakumbami, parki w dzielnicy Miraflores z widokiem na ocean oraz muzeum złota. Na tym niestety atrakcje się kończą i warto pomyśleć o przenosinach w ciekawsze rejony Peru. Na szczęście ucieczka z Limy jest bardzo prosta do realizacji. Wystarczy wsiąść w autobus i po siedmiu godzinach jazdy docieramy do Huaráz (3100 m), peruwiańskiego Chamonix. Huaráz żyje z turystów - na każdym kroku napotykamy biura przewodników oferujących mniej lub bardziej ambitne akcje zdobywcze. My jednak postanowiliśmy radzić sobie sami. Zabawę z górami rozpoczęliśmy od wycieczki do Laguny Churup (4500 m), uroczego jeziorka osiągalnego w trakcie jednodniowego wypadu z Huaráz. Spacer wśród beskidzkich krajobrazów przyniósł pierwsze spotkanie z przedstawicielami miejscowej młodzieży. Na widok grupy bladych, dziwnie ubranych "gringo", dzieci rozpierzchły się z krzykiem i dopiero zachęta w postaci "snickersa" wzbudziła odrobinę zaufania do przybyszów zza wielkiej wody. Majaczące w oddali śnieżne kolosy przyciągały nas z magnetyczną siłą. Dalszą aklimatyzację postanowiliśmy połączyć ze zdobyciem pierwszego sześciotysięcznika: Nevado Contrahierba (6050 m).

Pięć tysięcy po raz pierwszy

Nevado Contrahierba (6050 m) trudno zaliczyć do popularnych sześciotysięczników Białej Kordyliery. Rozległy masyw Contrahierby składa sie z kilku wierzchołków, które opadają spękaną ścianą na stronę doliny Ulty. Za drogę wejściową wybraliśmy północną grań ciągnącą się od przełęczy Punta Yanayucu. Grań nie była wprawdzie opisana w przewodniku wspinaczkowym, ale według relacji miejscowego przewodnika Oscara "dało się tamtędy wejść". Zapewnienia Oscara wywołały u nas bezkrytyczny entuzjazm. Wierzyliśmy, że nie tylko zdobędziemy górę, ale również pokusimy się o zrobienie nowej drogi. Zorganizowanie transportu do odległej doliny Ulty okazało sie łatwiejsze niż myślałem. O wyznaczonej godzinie pod naszym hostalem pojawiła się biała Toyota 4WD z gotowym na wszystko dobrodusznym Samuelem. Nasz kierowca wykazał się godnym Hołowczyca rajdowym zacięciem. W ciągu dwóch godzin znaleźliśmy się na wysokości czterech tysięcy metrów, wymarzonym miejscu na pierwszy górski obóz wyprawy. Samuel obiecał, że wróci po nas za trzy dni. Ranek przyniósł mozolne podejście po bezdrożach wielkiej andyjskiej doliny Quebrada Ulta. Przejście krótkiego (na mapie!) odcinka dzielącego nas od jeziorka Yanayacu zajęło nam bite osiem godzin. Początki zawsze są trudne - z tą myślą rozbijaliśmy obóz nad uroczym "tatrzańskim" stawem Campo de Ulta położonym 2 km nad wierzchołkiem Gierlachu. Jutro bez problemu wejdziemy na szczyt. Rzeczywistość okazała się mniej optymistyczna. Spowodowany brakiem pełnej aklimatyzacji ból głowy zniechęcał do większego wysiłku. Śliczne łąki dzielące nas od podgraniowej dolinki okazały się mieć konsystencję podmokłych szkockich wrzosowisk. Urocza skalno - śnieżna grań prowadziła donikąd? Wycofaliśmy się po osiągnięciu magicznej poziomicy 5000 m. Szczyt Contrahierby był niemniej odległy niż lodowe zerwy Chopicalqui. Trawers w poprzek pionowej śnieżnej ściany uznaliśmy za zbyt niebezpieczny. Na pocieszenie zostały piękne widoki amazońskiej strony Andów rozciągające się z wąskiej szczerby Punta Yanayacu. W nocy zostaliśmy zaatakowani przez czarne stwory, które o świcie okazały się być zirytowanymi naszą obecnością bykami. Szybko zorganizowano kompleksową obronę obozu. W grę weszły dziabki, czekanomłotki i szable śnieżne. Byki nie ustępowały widząc niskie morale zespołu po porażce w lodach Contrahierby. Ich ofensywa zakończyła się pełnym sukcesem - czmychnęliśmy w dolinę.

O jedną szczelinę za daleko

Wyprawa na Contrahierbę wykazała, że porywanie się na drogi nieopisane w żadnym przewodniku może zakończyć się sromotnym wycofem. Kolejny cel postanowiliśmy dobrać z większą ostrożnością. Wybór padł na Nevado Caraz Oeste (6025), wybitny szczyt pomiędzy doliną Santa Cruz i Parón. W odróżnieniu od Contrahierby, literatura na temat naszego nowego sześciotysięcznika była nadzwyczaj bogata. Istniało kilka opisów wejścia na wierzchołek Caraza od strony popularnej wśród andynistów Laguny Parón. Zastanawiający był tylko jeden szczegół: trudności drogi wahały się w zależności od źródła od "łatwo" do "dość trudno". Optymistycznie założyliśmy, że szczyt nie przysporzy nam większych kłopotów. Samuel tradycyjnie zwiózł nas we wskazane miejsce. Obóz pierwszy stanął na wysokości 4400 metrów na uroczej polance nad szumiącym potokiem. Biała Kordyliera słynie z idyllicznych miejsc biwakowych. Niestety słynie również ze spadających seraków i fatalnego do asekuracji "równikowego" śniegu? Ale o takich przykrych sprawach nie warto myśleć w ciepłym śpiworze. Nazajutrz sprawnie windujemy obóz przeszło pół kilometra w górę. Nasze dzielne namiociki stają na kamienistej morenie u stóp strzaskanego lodowca Caraza. Wysokość prawie pięć tysięcy metrów nie robi już wrażenia. Natomiast widoki z moreny na Chacraraju i Huandoy rzucają na kolana. Rekonesans po okolicznych piarżyskach gasi nieco entuzjastyczne nastroje. Lodowiec jest niesamowicie spękany i musimy obejść dolną barierę od lewej strony. Wciąż mamy nadzieję, że droga niemiecka z 1955 roku poprowadzi nas na wierzchołek. Rano wiążemy się liną i powoli zdobywamy wysokość. 5200, 5300, 5400? Przecinamy świeże lawinisko seraków, przeskakujemy szczeliny, wspinamy się na śnieżno-lodowe ścianki. Tempo spada z powodu coraz głębszego śniegu, ale przełęcz jest już tak blisko. Zaraz tam będziemy, jeszcze tylko 50 metrów do łatwego plateau na 5700. Altimetr nie może się mylić? Wysokościomierz miał rację. Łagodne śniegi przełęczy błyszczały po drugiej stronie ogromnej szczeliny przecinającej w poprzek górną część lodowca Caraza. Nie zabrakło nam entuzjazmu, aklimatyzacji czy szabli śnieżnych. Zabrakło nam dziesięciometrowej drabiny. Schodziliśmy z poczuciem, że zrobiliśmy wszystko, aby wejść na szczyt. Wiedzieliśmy już jakie są rzeczywiste trudności drogi: "nieco trudno" z jednym miejscem "nadzwyczaj trudnym". Przeczytanie przewodnika tym razem nic nie pomogło. Do obozu wracaliśmy po ciemku w strugach padającego śniego-deszczu. Na szczęście udało nam się trafić do przysypanych mokrym śniegiem namiotów. W nocy słychać spadające lawiny. Pogoda spłatała nam figla - w lipcu w Cordillera Blanca króluje pora sucha. Jak widać tylko teoretycznie. Spotkani na dole Kanadyjczycy z wypiekami na twarzy wypytywali się nas o szczegóły drogi na Caraza. Mają w planie zrobienie nowej drogi na południowym filarze i przejście dziewiczych odcinków grani pomiędzy Carazem Wschodnim a Artesonraju. Tryskają pomysłami, jak obejść złowrogą szczelinę. Good luck! W Huaráz miejscowy przewodnik dziwi się, że poszliśmy na Caraza. Szczyt jest niezdobyty od dwóch sezonów. Część lodospadu na drodze niemieckiej urwała się zmieniając konfigurację terenu. Może Kanadyjczycy przetrą nową drogę na wierzchołek?

Do trzech razy sztuka

Pogoda zepsuła się definitywnie. Przy próbie dojazdu pod Vallunaraju Toyota Samuela grzęźnie w błocie i ledwo wracamy przed zmrokiem do Huaráz. Rezygnujemy z Huascarana biorąc pod uwagę koszty pozwolenia i zorganizowania transportu sprzętu, przy niskich szansach wejścia na szczyt. Jak się później dowiedzieliśmy, spod najwyższej góry Peru wycofały się tego lata dwa polskie zespoły. Sukcesem zakończyła się natomiast czerwcowa akcja gorzowian na Alpamayo. Niezniechęceni brakiem wejść szczytowych w Cordillera Blanca szukamy nowego celu dla naszej wyprawy. Wybór pada na wulkany w okolicach Arequipy. Dochodzimy do wniosku, że są to jedyne wysokie góry w Peru, gdzie na pewno nie natkniemy się na szczeliny. Wulkany są bowiem znikomo zlodowacone. 27 godzin później jesteśmy u stóp dymiącego stożka El Misti (5835 m). Mimo sporej wysokości wulkanu, śnieg dostrzegamy dopiero tuż pod wierzchołkiem. Zostawienie całego zimowego szpeju w limeńskiej ambasadzie okazało się strzałem w dziesiątkę. Po aklimatyzacji, którą zdobyliśmy w Białej Kordylierze, powinniśmy obrócić w dwa dni maszerując w trekach i podpierając się kijkami. W miejscowym biurze przewodników wypytujemy o szczegóły drogi wejściowej. Kupujemy mapkę i dowiadujemy się, gdzie rozbić obóz. Biuro pomaga nam wynająć Toyotę z napędem na cztery koła , która podwiezie nas do stóp góry. Niestety część ekipy ląduje w łóżku z objawami ogólnej destrukcji organizmu. Listę podejrzanych otwierają tabletki antymalaryczne z zestawu "Travel Pack", które większość z nas spożywa z myślą o bliskich spotkaniach z amazońskimi komarami. Ostatecznie do akcji szczytowej zdolne są trzy osoby, które obiecują, że zrobią wszystko, aby spojrzeć w oczy wulkanu. Nazajutrz sympatyczny Denis wywozi nas na wysokość 3500 metrów, gdzie kończy się pampa i zaczynają kamieniste stoki El Misti. Ścieżka wije się wśród krzewów, kaktusów i rachitycznych kwiatków doprowadzając na wierzch długiej grzędy "El Lomo". Tu przyjemność się kończy i zaczynamy mozolne podejście po wulkanicznym piachu do turniczek zwanych "Nido de Águila" (orle gniazdo). Mijamy dogodne miejsca do rozbicia namiotu mając w pamięci rady Denisa: "biwakujcie jak najwyżej, najlepiej tuż nad Nido". Zgodnie z instrukcją obchodzimy skały i klucząc wśród głazów wspinamy się na grzbiet powyżej turniczek. Zmierzch w strefie równikowej zapada błyskawicznie. Niestety nie znajdujemy obiecywanej platformy namiotowej. Naszego "Jacka Wolfskina" rozbijamy na ukośnym piarżysku ze świadomością, że czeka nas ciężka noc na kamienistej pochylni. Pocieszamy się, że mogło być dużo gorzej. Altimetr wskazuje 4900 metrów. W dole jarzą się światła Arequipy. Z tej wysokości miasto wygląda imponująco. Pobudka o 2:30. Gotujemy zupkę i wyruszamy do ostatecznej rozgrywki. Artur ma niestety wysoką gorączkę i zostaje w namiocie okrywając się trzema śpiworami. Na placu boju zostaję sam z Zygmuntem. O czwartej rano jest piekielnie zimno, co więcej zaczyna wiać wiatr i nadchodzi mgła. Atmosfera jak na prawdziwej zimowej wyrypie. Krok w górę, pół kroku w dół - żwirowaty pył obsuwa się za każdym krokiem czyniąc podejście bardzo uciążliwym. Na wysokości 5300 metrów zaczyna świtać. Przecinamy wąski pas skał i wychodzimy na otwarte zbocze. Zaczynam tracić czucie w rękach. Ciepłe łapawice zostały w Limie - nie sądziłem, że na bezśnieżnych wulkanach może być zimniej niż na lodowcach Białej Kordyliery. Zakładam na rękawiczki zapasowe skarpetki i w tym niecodziennym stroju człapię pod górę. Zygmunt daleko z przodu znika mi z oczu. Stok nie chce się skończyć: 5400, 5500, 5600? Powinienem zawrócić. W głowie plączą się czarne, defetystyczne myśli. Zaczyna padać śnieg, mgła nie chce ustąpić, zimno mi w stopy. Skorupy wegetują w garażu polskiej ambasady w towarzystwie wspomnianych łapawic. Miało być ciepło!? Według przewodnika, Arequipa w porze suchej należy do najsłoneczniejszych miast Peru. Dlaczego znów mamy pecha? Widzę wreszcie krzyż na szczycie wulkanu. Wydaje się bardzo blisko, przyspieszam więc kroku. Po kilku minutach znowu opadam z sił. Krzyż nie chce się zbliżyć, nie czuję palców? Idę tak wolno, że prawie stoję w miejscu. Mijają kolejne kwadranse. Wreszcie koniec - dotykam krzyża i zaczynam szukać Zygmunta. Jest niżej, od pół godziny siedzi pod szczytem po stronie krateru. Schodzę kilkanaście metrów chroniąc się przed wiatrem. Godzina 8:45. Udało się! Szybko obalamy puszki z ośmiornicami i kalmarami, które kupiliśmy w Arequipie. Smakują wybornie. Zygmunt ma przeciwne zdanie, więc więcej zostaje dla mnie. Na szczycie czuć siarkę, mimo że ostatnia poważna erupcja miała miejsce w czasach konkwisty. Nie mamy niestety sił i czasu na obejście wkoło krateru. Robimy pamiątkowe fotki pod krzyżem i zaczynamy zbiegać do obozu. Zejście przebiega błyskawicznie: w godzinę jesteśmy przy namiocie. Zwijamy biwak i razem z Arturem schodzimy do podnóża góry. Na sypkich zboczach wulkanu droga w dół zajmuje zaledwie czasu podejścia. Z resztek wody gotujemy przysmak składający się ze wszystkich pozostałych przy życiu zapasów. Z ulgą stwierdzamy brak odmrożeń, mimo porannych kłopotów z palcami. O czwartej w chmurze kurzu przyjeżdża Denis. Godzinę przed zmrokiem jesteśmy z powrotem w Arequipie. Akcja górska dobiegła końca.

Czas na relaks

W Arequipie odwiedzamy fantastyczny klasztor Santa Catalina i muzeum uniwersyteckie z mumią Indianki Juanity znalezionej w lodach na szczycie Ampato (6290 m). Wieczorem testujemy miejscowy przymak: pieczoną świnkę morską. Mimo pozytywnego nastawienia dla kulinarnych nowości, nie wbudza naszego entuzjazmu. Świetnie smakuje natomiast specjalnie przyrządzony lokalny trunek - pisco sour. Ekipa rozdziela się. Z uwagi na to, że wcześniej wracam do kraju, lecę bezpośrednio do Cuzco, aby przed wyjazdem zobaczyć legendarne Machu Picchu. Pobyt w stolicy Inków jest dla mnie wspaniałym przeżyciem. Po zwiedzeniu Katedry, klasztoru Santo Domingo z ruinami Coricanchy i wąskich kolonialnych uliczek, podchodzę pieszo do imponujących murów twierdzy Sacsayhuaman (3600 m) położonej na wyniosłym wzgórzu z rozległym widokiem na miasto i śnieżny szczyt Nevado Ausangate (6370 m). Atrakcją okolic twierdzy są tłumy kolorowych dzieci chętnie pozujących do zdjęć. Ostatnim akordem mojej wycieczki był całodniowy wypad do Machu Picchu. Na miejsce dotarłem po przeszło czterech godzinach jazdy malowniczym pociągiem pełnym jadących na targ Indian. Zwiedzanie kompleksu ruin opuszczonego miasta Inków zostawiłem sobie na koniec dnia. Na początek wszedłem na wznoszącą się dwieście metrów nad ruinami ostrokształtną turnię, Huayna Picchu (2650 m) . Szlak, zbudowany pół tysiąca lat temu przez Inków, wspinał się przez kamienne stopnie tuż na lewo od urwistej krawędzi grani. Końcowy odcinek prowadził przez wąską jaskinię, której górny otwór znajduje się tuż pod wierzchołkiem. Widok ze szczytu na budowle Machu Picchu i wijący się sześćset metrów niżej kanion rzeki Urubamba (dopływ Amazonki) był niezwykle efektowny. Ze szczytu Huayna Picchu postanowiłem zejść wprost do leżącej w dżungli Świątyni Księżyca (Templo de la Luna). Perć wiła się wśród równikowego lasu i skalnych ścian. W kilku miejscach zejście ułatwiały drewniane drabiny. Wreszcie wyszedłem na zagubioną wśród puszczy polankę z ruinami świątyni Templo Luna. Pomyślałem, że tak wyglądało Machu Picchu w 1911 roku, kiedy to angielski podróżnik Hiram Bingham odkrył zagubione przez wieki miasto Inków. Długi trawers w poprzek porośniętych dżunglą skalnych ścian doprowadził mnie spowrotem do głównego kompleksu. Z uwagi na kiepską pogodę i późną porę, ruiny były prawie puste, mogłem więc nacieszyć się milczącym spokojem monolitycznego labiryntu. O zmroku zjechałem do Aguas Calientes i wieczornym pociągiem wróciłem do Cuzco. Warto na koniec przypomnieć, że spore fragmenty naszej podróży po Peru pokrywały się z trasą wyprawy KW Katowice z 1971 roku. Wyprawa ta zdobyła kilka dziewiczych szczytów w górach Cordillera Raura i Cordillera Chacua. Oprócz tego członkowie ekspedycji dokonali pierwszych polskich wejść na Huascarán oraz poznane przeze mnie El Misti (Henryk Furmanik, Adam Zyzak, 19/08/71) i Huayna Picchu (Adam Bilczewski, Adam Zyzak, 28/08/71).

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

Waluta
W Peru obowiązuje Nuevo Sol (PEN), jednak w większości miejsc można płacić w dolarach. 1 USD = 3,5 PEN. Przy wymianie czeków podróżnych pobierana jest 2% marża. Banki, kantory i bankomaty spisują się bez zarzutu.

Przelot
Polecieliśmy liniami KLM za 800 USD. Bardzo trudno jest uzyskać niższą cenę. Najlepiej zarezerwować bilety trzy miesiące przed odjazdem i unikać okresu lipiec-sierpień. Przy wylocie z Peru trzeba zapłacić podatek (ukryty pod eufemizmem "opłata lotniskowa") w wysokości 25 USD.

Transport na miejscu
Taksówka z lotniska do centrum Limy kosztuje 4-6 USD (cenę trzeba ustalić z góry, nie ma taksometrów). Taksówki w mieście to wydatek rzędu 1-3 USD. Na trasie Lima - Huaráz konkurują dwie linie autokarowe: Ormeno i Movil Tours. Koszt przejazdu w jedną stronę 6-10 USD. Autobusem można też przejechać na dłuższym dystansie (np. Cuzco - Lima to 26 godzin jazdy przy cenie biletu 15-20 USD). Najtańszy pociąg Cuzco - Aguas Calientes kosztuje 8 USD (w obie strony). Autobus Aguas Calientes - Machu Picchu to wydatek 9 USD (bilet powrotny). Przelot samolotem wewnątrz Peru (niezależnie od odcinka) kosztuje 50-80 USD (kupowany wcześniej jest tańszy). Mamy do wyboru kilka linii: Anandina, Lan Peru, Aerocontinente. Przykładowo przelot z Limy do Arequipy zajmuje jedną godzinę. Wynajęcie furgonetki 4WD z kierowcą na trasę o długości 50-100 km kosztuje 30-60 USD (opłata rozkłada się na sześć osób). Przykładowe ceny z Huaráz (w jedną stronę): Llupac (wioska po drodze do Laguny Churup) 10 USD, Quebrada Llaca (baza pod Vallunaraju) 20 USD, Musho (baza wypadowa na Huascarán) 20-25 USD, Quebrada Ulta 40 USD, Laguna Parón 40 USD. Transport publiczny w Cordilelra Blanca (colectivo) jest bardzo tani (1 USD/os.), ale zapewnia komunikację tylko między głównymi osadami. Jeep 4WD zabierający do pięciu osób na tarsie z Arequipy do Pampy Bateones u stóp El Misti kosztuje 50 - 60 USD (w obie strony).

Noclegi
Tani hotel w Limie kosztuje 4 USD (np. Europa, Espana). Lepszy, z ciepłą wodą i zacisznymi pokojami, 6-8 USD (np. Mandarin przy ulicy Petit Thourans 1301). W Huaráz cena przyzwoitego noclegu waha się w zakresie 4-5 USD (np. Casa Zarela, Alojamiento Soledad). Podobnie w Arequipie zapłacimy 4 USD (bardzo miły Hostal Wilson przy ulicy Puente Grau). Hotele w Cuzco są droższe: 5-10 USD.

Wyżywienie
Śniadanie w hotelu kosztuje zazwyczaj 1,5 USD soli. Obiad z wszechobecnego w Peru kurczaka to wydatek rzędu 2-3 USD. Oczywiście można zapłacić też więcej: wspomniana w opowieści świnka morska wymaga wydania 5 USD. Ceny w supermarketach przypominają polskie. Soję, kaszki i zupki yum-yum należy przywieźć z kraju, bo nie są dostępne na miejscu.

Sprzęt
Wbrew obiegowym opiniom, w Huaráz nie ma problemu z zakupem butli do Epigazu i Bleueta, są jednak przeszło dwa razy droższe niż w Polsce (7 USD za 250 ml). Poza Huaráz butle nie są niestety dostępne. Jeżeli korzystamy z maszynek benzynowych, najlepiej używać benzyny ekstrakcyjnej (benzina blanca) w cenie 3 USD za galon (4 litry). Nafta (karosene, D2) jest tańsza (1,5 USD za galon), ale kiepsko się pali. Zwykła benzyna jest bardzo zasiarczona i zapycha dyszę w maszynce. W biurach turystycznych w Huaráz można wypożyczyć dowolny sprzęt wspinaczkowy, należy się jednak liczyć z tym, że będzie w bardzo złym stanie. W Cordillera Blanca, na szczytach powyżej 5000 metrów, lepiej używać skorup z uwagi na niskie temperatury biwaków. Do asekuracji niezbędne są szable śnieżne i deadmany (można je wypożyczyć na miejscu). Teoretycznie jest możliwość sprzedania całego ekwipunku po zejściu z gór, ale w tym roku ceny skupu były bardzo niskie (np. 2 USD za jedną szablę). El Misti (5835) wymaga tylko ciepłego sprzętu biwakowego i kijków teleskopowych. Poza okresem styczeń - marzec (pora deszczowa) góra powinna być prawie wolna od śniegu. Warto zaznaczyć, że dalsze okolice Arequipy obfitują w łatwe sześciotysięczniki (Chachani 6060, Ampato 6290, Coropuna 6420).

Zwiedzanie
Muzea w Arequipie: Santa Catalina 3,5 USD, Museo de Altura 4 USD. Katakumby w kościele San Francisco w Limie - 2 USD. Bilet turystyczny w Cuzco (wstęp do muzeów, katedry i okolicznych ruin) - 10 USD. Wstęp do Machu Picchu - 10 USD.

Ważne kontakty:

Podziękowania
Chcielibyśmy podziękować sklepowi górskiemu Paker z Warszawy za zniżki przy zakupie sprzętu, liniom lotniczym KLM za zwolnienie z opłat za nadbagaż, pani Małgorzacie Tomaszewskiej z ambasady polskiej w Limie za przechowanie wartościowych rzeczy na terenie placówki oraz pani Marii Kralewskiej de Canchaya za pomoc i dobre rady w okresie pierwszych dni po przylocie do Peru. Serdeczne podziękowania składamy także panu Richardo Silva Santisteban z Limy, Bogdanowi Jankowskiemu z Wrocławia i Pawłowi Mierzejewskiemu z Warszawy.

© Piotr Mielus 2000


Polecamy strony:



Nasi partnerzy:



Najpiękniejsze zdjęcia górskie:


zobacz.. »

2010 © Wysokogórski Klub Ekspedycyjny | Webmaster